TVP Historia zakończyła wczoraj emisję "Ile jest życia". Ja obejrzałem prawie całość, został mi do obejrzenia tylko ostatni odcinek, więc pokuszę się o małe podsumowanie.
Nie spodziewałem się dzieła na miarę "Kolumbów", "Polskich dróg" czy "Domu", ale i tak jestem trochę rozczarowany. Serial jest nierówny, niespójny, kręcony ciężką ręką (częsta przypadłość filmów reżyserowanych przez Zbigniewa Kuźmińskiego), z postaciami, którym brakuje psychologicznej głębi. Wszystko to sprawia, że losami bohaterów trudno się przejąć, zwłaszcza że niektórzy z nich pojawiają się i znikają raz po raz, bez jakiegoś rozsądnego uzasadnienia. Aktorstwo nie rzuca na kolana, choć Andrzej Zaorski i Duriasz robią co mogą, by wycisnąć ze scenariusza i deklaratywnie brzmiących dialogów ile się da. Nieźle wypada Lutkiewicz, bo to po prostu klasowy aktor, dobry jest Opaliński w niewielkiej roli starego księdza. Wyróżniłbym też Stawarza czy bardzo wówczas młodego Kolbergera. Natomiast Malanowicz snuje się po ekranie ze zbolałą miną, Filipski jest nijaki, a Seniuk, Szykulska i Nehrebecka dostały bohaterki tak napisane i skonstruowane, że niewiele mają do grania. W związek Jana i Anny w ogóle trudno uwierzyć.
Serialowi z pewnością zaszkodziły przerwy w produkcji, co powoduje, ze niektóre odcinki są wyraźnie słabsze. Najgorszy jest chyba czwarty (doklejony na siłę), za najlepszy uznałbym zaś pierwszy i dziewiąty.
Rzuca się też w oczy to, że ekipa miała inne problemy, mianowicie najwyraźniej brakowało jej odpowiedniego sprzętu i środków finansowych. Akcja serialu toczy się przez kilkadziesiąt lat, a ja miałem nieodparte wrażenie, że - z wyjątkiem tużpowojennych odcinków - całość dzieje się w czasie kręcenia, tj. w latach 70, bo moda i wygląd ulic są w zasadzie ciągle takie same.
Do tego żenujące sceny, które już wtedy wyglądały archaicznie: bohaterowie jadą samochodem, a za szybami przesuwa się podłożony obraz; albo Malanowicz wychodzi na balkon, a z tegoż balkonu rozciąga się piękny widok na drgającą ruchomą "fototapetę" z jadącymi samochodami!
Kuriozum. Coś, co było ze względu na ograniczenia techniczne do zaakceptowania przed wojną czy w latach pięćdziesiątych, tutaj budzi wyłącznie śmiech i trąci amatorszczyzną.
Inne zabawne elementy to np. Bogusław Sochnacki, który występuje jako trójca święta, tzn. podkłada głos dwóm postaciom (jednej istotnej, drugiej - epizodycznej), a także pojawia się osobiście.
Mój uśmiech wywołał także młodziutki Chmielnik, który zjawia się na mgnienie w kilku odcinkach niczym Barciś w "Dekalogu".
"Ile jest życia", niezależnie od pozostawiającej wiele do życzenia psychologii postaci, najlepsze jest wtedy, gdy nie sili się na zbytnie moralizowanie i dydaktyzm, lecz pokazuje różnego rodzaju obyczajowe obrazki, zwykłe życie, kiedy skupia się na indywidualnym losie, problemach poszczególnych bohaterów i ich walce z nimi - dlatego niezłe są końcowe odcinki, dziejące się w Warszawie końca lat 60. i początku 70., z w miarę poprawnie zarysowanym wątkiem różnic dzielących młodzież od rodziców. Gorzej, kiedy reżyser i scenarzysta nie bardzo wiedzą o czym chcą powiedzieć czy uderzają w zbyt publicystyczne tony (np. odcinki 4. i 7.).
Serial Kuźmińskiego i Bratnego można zobaczyć, bo mimo wszystko nie jest to rzecz zupełnie nieudana, ale jednak bardzo przeciętna, blada i średnio przekonująca. Traktować go należy jednak wyłącznie jak ciekawostkę, bo jako portret pokolenia, co było przecież założeniem twórców, niestety się nie sprawdza. Prawda o danej generacji jest znacznie lepiej wyrażona w serialach, o których wspomniałem na początku czy też choćby w "Punkcie widzenia" Zaorskiego. "Ile jest życia" nie wytrzymuje z nimi konkurencji ani pod względem artystycznym, ani technicznym. Przede mną jeszcze ostatni odcinek, ale wątpię, by wpłynął on na moją ocenę całości.