Miałem wątpliwości, czy warto jeszcze raz opowiadać historię polskiego okrętu podwodnego, gdy całkiem udanie wiele lat temu zrobił to Leonard Buczkowski. I szczerze mówiąc, po obejrzeniu filmu te wątpliwości poniekąd wciąż mam. Nie znaczy to jednak, że Bławut poniósł porażkę. Według mnie nie poniósł. Zaproponował autorską wizję historii, skupił się na zupełnie innych wątkach niż Buczkowski i innym momencie "kariery" słynnego okrętu podwodnego. Jego film to duszny, klaustrofobiczny kameralny dramat z wojną w tle. Zdjęcia Dylewskiej, scenografia oraz ścieżka dźwiękowa podkreślają klimat osaczenia i fatalizmu. Przy zachowaniu wszelkich proporcji, czułem się momentami jakbym oglądał "Kanał" czy "Wolne miasto", mając świadomość, że śledzę losy ludzi skazanych na śmierć. Trochę brakowało mi naprawdę wyrazistego, pogłębionego psychologicznie bohatera wśród załogi. Od biedy wyróżnić mogę Ziętka, ale to od biedy. Zakładam, że reżyserowi zależało na stworzeniu zbiorowego i tragicznego bohatera. Pytanie tylko, po co w takim razie kompletował obsadę złożoną z tylu znanych i popularnych aktorów. Bałem się, że to będzie film zupełnie nieudany, ale powstało dzieło intrygujące, oryginalne. To nie jest "Orzeł" Buczkowskiego, ani "Das Boot" Petersena. To "Orzeł" Bławuta. Momentami przecieka, ale płynie całkiem dobrze. Moja ocena: 7/10.
P.S. Jest w filmie scena, w której przez peryskop bohaterowie patrzą na holenderskie miasteczko, na którego brzegu odbywa się wesele. Peryskop w pewnym momencie wykonuje zbliżenie, jakby "Orzeł" dysponował jakimś gigantycznym cyfrowym zoomem. Nie znam się tak dobrze na szczegółach technicznych, ale nie jestem pewien, czy ponad 80 lat temu aż takie zbliżenie było możliwe.
_________________ My żyjemy!
|