Pomówmy o opowieści, która od wielu pokoleń pozostaje w wyobraźni Polaków.
Rok temu urządziłem sobie tydzień z Dołęgą-Mostowiczem. Postanowiłem oglądać filmy na podstawie jego książek. I tak obejrzałem: "Znachora", "Prokurator Alicja Horn", "Doktor Murek", "Trzy Serca", (wszystkie przedwojenne) i "Pamiętnik pani Hanki" (powojenny). Z wyjątkiem tej ostatniej wszystkie szalenie mi się spodobały, zaś ta ówczesny "Znachor" do dzisiaj pozostaje moją ulubioną wersją dziejów Rafała Wilczura.
Tydzień temu postanowiłem, że w końcu zobaczę film Jerzego Hoffmana, który tak bardzo rozsławił "Znachora" u następnych pokoleń. Obejrzałem... i uważam, że był dużo gorszy. W końcu postanowiłem przeczytać książkę i niestety - o ile "Kariera Nikodema Dyzmy" była dziełem pierwszorzędnym, o tyle "Znachor"... nie był tak dobry. Uświadomiłem sobie dzięki lekturze tej książki, że denerwują mnie te strasznie przewidywalne i miałkie romanse z obowiązkowym schematem "No, teraz się pokłócimy o cośtam i będziemy na siebie obrażeni, ale i tak później do siebie wrócimy". Po przeczytaniu książki mogę stwierdzić, że Hoffman był wobec niej bardziej wierny niż Michał Waszyński w latach 30., ale i tak wyszedł moim zdaniem niezbyt ciekawy film, którego scenariusz pozostawia wiele do życzenia.
Skąd Wilczur ma dokumenty Kosiby? W filmie z 1937 dostaje je od towarzyszącego mu bezdomnego, który pozyskał je od zmarłego Kosiby... w książce Wilczur kradnie dokumenty, zakrywając je czapką w biurze. A tutaj co? Nie wiemy, skąd je ma. W ogóle cały początek jest strasznie szybko poprowadzony, co mnie zdziwiło, bo film jest dłuższy od wersji z lat 30. o jakieś pół godziny... Pamiętacie postać matki w "Znachorze"? Nie? No tak bo jej nie było. A w 1937 była! Poświęcono jej cały wątek! Tam wyszło nawet lepiej niż w książce, w której pojawia się tylko na chwilę. W 1937 mieliśmy podwójny dramat: widzieliśmy, jak cierpią obie postaci, i mogliśmy stać się świadkami tego, jak matka robi wszystko, aby naprawić swój błąd. To było piękne! Ale w 1981 matkę wywalamy, bo po co nam ona?
Maria Jolanta w książce i u Hoffmana pracuje w sklepie. Nudnym sklepie na prowincji. Nuda. Twórcy z lat 30. postanowili uczynić ją... pianistką w prowincjonalnym kinie. O, ciekawsze. Hoffman wywalił Szkopkową, właścicielkę sklepu, zaś u Waszyńskiego mamy kogo? Szkopkową graną przez Mieczysławę Ćwiklińską. O, jeszcze ciekawiej! Gra właścicielkę kina, która mówi: "Dźwiękowe [kino]? Nigdy! Żeby ludzie na płótnie gadali, takie oszustwo? Po moim trupie." No i proszę, jak można pomysłowo i zabawnie zaadaptować pomysł z powieści na potrzeby kina... śmiejąc się w dodatku z historii kina.
Zakończenie filmu, w którym
Dobra, aktorzy jak aktorzy - nie mam im nic do zarzucenia i jestem wdzięczny Hoffmanowi, że dał się wybić początkującemu wtedy Arturowi Barcisiowi. A Bińczycki odegrał mistrzowską scenę, kiedy w jego głowie majaczą wizje przeszłości... to była jedna z niewielu zalet, którymi wersja z lat 80. górowała nad przedwojenną. Bożena Dykiel kokietująca Wilczura (było to też w książce) również była bardzo dobra. Ale już przylepianie twarzy Stockingera do szyby (czy tam gabloty cokolwiek to było) i pokazywanie nam jego nozdrzy... eeeeee... ja dziękuję.
I muzyka... dziwne, ale zwykle muzyka do polskich filmów mnie zachwyca i powala na kolana. A ta ze "Znachora" była irytująca. Zawodząca, jęcząca, przedłużająca się, smętna... ja rozumiem, że Piotr Marczewski chciał podkreślić ten cały smutek, którym naznaczone są losy bohaterów, ale uważam, że przesadził i wyszło mu coś, czego trudno słuchać.
No i film Waszyńskiego wprowadzał co jakiś czas wątki humorystyczne, abyśmy nie czuli się tacy przygniecieni tym całym dramatem i mogli trochę odetchnąć, np. wspomniany już cytat o kinie albo cała postać Szkopkowej, która jest lekomanką, a którą Rafał leczy... wyrzucając jej leki za okno.
No i mamy tu innego Woydyłłę. W książce są dwie postaci: Sobek i Woydyłło. Ten pierwszy to urzędnik pocztowy, który gra na mandolinie i zdobywa sobie tym serca wielu dziewcząt, ale zależy mu bardzo na Marii Jolancie Wilczur. Kiedy Woydyłło rzuca ten dowcip z kanapą i ladą (
) Sobek rozwala mu mandolinę na głowie, czym wywołuje niemały skandal, ale staje w ten sposób w obronie Marysi. Tak, drodzy państwo, to nie Czyński, tylko ktoś inny zrobił z Woydyłłą porządek!
W 1937 połączono obie postaci i Woydyłło był mandolinistą, który na pewnej imprezie - będąc nietrzeźwym - zaśpiewał na cześć Marysi kompromitującą piosenkę:
"Panna Marysia sama mieszka,
więc przyjmuje często Leszka, ho, ho, ho!
Ha, ha, ha! Przez to złą opinię ma!
Kto? Kto? Kto? Panna Marysia tra la la!"
Leszek wyciąga go wtedy do innego pokoju i... rozwala mu mandolinę na głowie. "Nie będzie już więcej kupletu" - oświadcza po powrocie. A u Hoffmana - nuda. Woydyłło rzuca tekst z kanapą, potem Czyński mówi mu, że jest bydlę, ten go obezwładnia, rzuca do rzeki. Taa, wrzucenie kogoś do rzeki jest z pewnością bardziej warte obejrzenia, niż numer z mandoliną...
Nie uważam "Znachora" Hoffmana za nieudany film czy jakąś porażkę, ale myślę, że o niebo lepszy jest film z lat 30. Na pewno inaczej bym ocenił Hoffmanowego "Znachora", gdybym nie znał starej wersji, którą od razu polubiłem. Jak ktoś lubi "Znachora", to polecam właśnie tę starszą wersję.
Natomiast kontynuacji "Znachora" - "Profesora Wilczura" nie czytałem ani nie oglądałem - ale kiedyś to nadrobię. Wiem, że nakręcono jeszcze trzecią (!) część pt. "Testament profesora Wilczura", ale po raz pierwszy wyświetlono go... w czasie okupacji (!). Fani "Znachora" musieli chyba bardzo cierpieć, bo wtedy mówiło się, że "tylko świnie siedzą w kinie"... Ale chyba żyją ci, którzy pamiętają te czasy, bo na filmweb.pl możemy się dowiedzieć, że 50 osób oceniło go na 8.0.
Wiele się mówiło, że powstanie sequel także Hoffmanowskiego "Znachora", ale będzie o wiele trudniej, niż w latach 30., gdzie kręcono filmy o Wilczurze bardzo szybko (trylogia powstała w ciągu kilku lat).