Z pewnym zdziwieniem zauważyłem, że Roman Wilhelmi, aktor wyjątkowo ważny w dziejach polskiego kina, a także teatru - gdzie uznawany jest za najwybitniejszego aktora "witkacowskiego" nie doczekał się jeszcze swojego tematu na Forum. Jutro - 30 rocznica śmierci Wilhelmiego, więc z tej okazji pozwalam sobie taki temat założyć.
Jakim był aktorem? Czy wielkim? Chyba to miano do niego nie pasowało. A czy wybitnym? Tego akurat słowa bym użył. Na pewno był jedyny w swoim rodzaju - role tworzył w sposób bardzo... "biologiczny". Tkając je w dużej mierze z cielesności - z mimiki, którą miał bardzo plastyczną, potrafił uśmiechać się jak subtelny poeta, a potrafił także w jednej chwili, wydawałoby się takim samym uśmiechem, zrobić ze swojej twarzy wstrętną maskę chama. Z rozmaitych dźwięków - śmiechów, warknięć, chrząknięć, smarknięć - nie bał się takich środków wyrazu. Był niewysoki, ale bardzo męski - z szerokimi barami, owłosioną klatką piersiową - i tym także potrafił grać na dwa sposoby - umiał być męski w sposób jednocześnie seksualny i szarmancki, a potrafił być w tym także ohydny i obleśny. Gdy byłem młodszy, mniej rozumiejący i czujący ludzką seksualność, nie umiałem tego rysu aktorstwa Wilhelmiego nazwać, ale zawsze tak go odbierałem - kojarzył mi się z aktorem bardzo mocno grającym swoją seksualnością, cielesnością, płciowością.
Od "Krzyżaków" Forda do "Błękitnej nuty" Żuławskiego upłynęło tylko 30 lat. To niewiele. Ale w ciągu tych lat Wilhelmi stworzył na ekranie kilka ról, które uformowały wizerunek polskiego aktorstwa filmowego drugiej połowy XX wieku. Myśląc o takich rolach - przywołuję zwłaszcza Fornalskiego w "Zaklętych rewirach", Zarembę w "Sprawie Gorgonowej", Jana w "Ćmie", Irona Idema w "Wojnie światów - następnym stuleciu" i przede wszystkim - dwie wielkie role serialowe - Nikodema Dyzmę i Stanisława Anioła. Tę pierwszą zagrał, choć nie chciał. Przyjął ją z aktorskiej zawiści, gdy skłamano mu, że wobec jego odmowy Rybkowski da ją Stuhrowi. Tę drugą - przyjął, gdy Barei odmówił Krzysztof Kowalewski.
Ciekawe, że w latach 70. widziano w Wilhelmim wykonawcę ról w ambitnym kinie artystycznym, a w następnej dekadzie upodobało go sobie "kino popularne" przenoszące na polski grunt gatunki znane z kina zachodniego, a więc romansidło z wątkiem narkotykowym w tle ("Zapach psiej sierści"), horror z silnie rozbudowanym wątkiem erotycznym ("Widziadło"), fantasy a la Indiana Jones ("Klątwa doliny węży"), film akcji o "samotnym mścicielu" ("Prywatne śledztwo"). Z tych wszystkich tytułów broni się dziś moim zdaniem tylko "Prywatne śledztwo", pozostałe są raczej.... niezamierzenie komiczne.
Miałem 10 lat gdy zmarł, ale dane mi było poznać chyba kilkudziesięcioro jego znajomych. Z rozmów wyłonił mi się obraz tajemniczego faceta, o którym wielu niby bliskich znajomych wiedziało zdumiewająco niewiele. Do dziś krążą o nim najrozmaitsze opowieści, anegdoty, historie... Niektórzy twierdzą, że to właśnie Wilhelmi, a nie Himilsbach - miał propozycję głównej roli w angielskim filmie i odmówił, by nie zostać "jak ch.. z tym angielskim". Wg innej krążącej wciąż opowieści zmarł wcale nie na nowotwór, ale na AIDS, co zostało skrupulatnie zakamuflowane rzekomym nowotworem, by nikt nigdy nie łączył tego "symbolu męskości polskiego kina", którym był Wilhelmi z "pedalską chorobą", za którą w 1991 roku uchodziło AIDS. Wg jeszcze innej śmierć nie pozwoliła mu zrealizować jakichś podobno wystrzałowych propozycji z Zachodu, które napłynęły po roli z Sophie Marceau w "Błękitnej nucie" Żuławskiego, a które uczyniłyby go gwiazdorem kina co najmniej europejskiego, jeśli nie światowego. Co z tego jest prawdą, a co środowiskową opowieścią - tego do końca nie wie nikt.
W każdym razie jeden z moich przyjaciół leży na cmentarzu w Wilanowie. Jeżdżę tam co roku w okolicach 1 listopada i zawsze przy okazji zabieram mały zniczyk dla Wilhelmiego i nie wyobrażam sobie do niego nie zajrzeć. Niewątpliwie cały ten Wilhelmi jednak coś w sobie miał.