Wyszedłem z kina z poczuciem obejrzenia czegoś ciekawego, ale gdyby ktoś bezpośrednio po seansie spytał się mnie o czym opowiada, czego dotyczy ''Boże ciało" to miałbym kłopot z udzieleniem jakieś sensownej odpowiedzi. Dziwne, bo przecież twórcy filmu nie prowadzą z nami jakiegoś szczególnie skomplikowanego intelektualnego dyskursu. W zasadzie ta w sumie nietypowa, ale przecież zaczerpnięta z życia historia opowiedziana jest prosto i przejrzyście, a przede wszystkim szczerze. I to ostatnie wydaje się szczególnie ważne w tym wszystkim. Właśnie z tej szczerości wynika niejednoznaczność ''Bożego ciała''. Istotnej choćby w tym, by dzięki niej, oraz niekonwencjonalnym metodom nasz fałszywy ksiądz (Bielenia) mógł przebić się przez gruby mur tej małej podkarpackiej społeczności. Tej, ale przecież równie dobrze innej, w innym miasteczku, innym miejscu, z innym być może dramatem w tle. Daniel instynktownie, choć trochę przypadkiem, w zasadzie uciekając od tego od czego i tak finalnie nie ucieknie, wchodzi w buty/szaty duchownego. Tomasza, bo takie imię przybiera, choć to jego prawdziwe wydaje się być ciekawym tropem. Starotestamentowy prorok Daniel jest między innymi adresatem modlitw wiernych nawiedzanych przez koszmary senne. Takim koszmarem, pułapką bez wyjścia spokojnie można by określić sytuację w jakiej po tragicznym wypadku znaleźli się bliscy ofiar. I Danielowi/Tomaszowi udaje się to, do czego nie jest zdolny prawdziwy duchowny. Dotrzeć do ludzi zagubionych, a jednocześnie zaciętych w sobie, niedopuszczających innej, mniej czarno-białej wersji tego tragicznego zdarzenia. No właśnie, kto tu jest tak naprawdę prawdziwy. Czy udający, a jednocześnie przecież szczery, nie mający święceń kapłańskich Daniel. Czy zmęczony, bezsilny, mające własne problemy, ale przecież niewątpliwie będący dobrym człowiekiem, proboszcz (Wardejn). Komasa i Pacewicz nie wskazują palcem. Właściwie istotniejsza wydaję się tu kwestia - do czego każdy z nas jest powołany. Jak często nie robimy, czy też nie możemy robić tego w czym byśmy się naprawdę mogli spełnić. Przez moment odniosłem wrażenie, a może po prostu sam sobie to dodałem, że proboszcz gdzieś podskórnie czuje, wie, że ksiądz Tomasz nie jest tym za kogo się podaje. Z kolei na festynie w czasie wspólnej zabawy mieszkańców możemy dostrzec z zapaloną zapalniczką nie podanego w obsadzie Mateusz Kościukiewicza. Czyżby ukłon w stronę innego filmu którego bohaterem jest ksiądz. Nawiasem mówiąc pojawiającego się w scenach zbiorowych Harrego Dean Stantona też nie uwzględniono : ) Niewątpliwie autem obrazu jest obecność elementu komicznego. Ale taki nienachalnego, wypływającego bezpośrednio z akcji, z wydarzeń o których mowa w filmie. Mam przed oczami minę księdza Tomasza (Simlat) trafiającego na z kondukt pogrzebowy prowadzony przez jego podopiecznego, również księdza Tomasza : ) Jakże odmiennie, niż na przykład w filmie ''Zabawa, zabawa" Kingi Dębskiej, gdzie na siłę, niezgrabnie wpleciono zabawne scenki z policjantami. Komasa bynajmniej nie zostawia nas w zupełnym spokoju. Mnoży wątpliwości do samego finału, gdzie stosując montaż równoległy przyrównuje dwie skostniałe, nie spełniające swojej roli instytucje. Tu i tu stado. Jedno, wiernych, jak się wydaje najgorsze już ma za sobą. Jest jakaś szansa, przynajmniej tutaj, w tej parafii na zrozumienie istoty tego na czym polega prawdziwe chrześcijaństwo. Drugie stado, odizolowane, które ma resocjalizować, ale zupełnie tego warunku nie spełnia, to właściwie ciągła walka o przetrwanie. Wyrwą się pewnie nieliczni. Może Daniel, ale tego do końca nie wiemy. ''Nie ty'' Słyszy od Pinczera (Ziętek) który dla niego widzi jeszcze jakąś szansę...
8,5/10
_________________ ...nie profesor, tylko satyr..
|