W jakimś ogólnym zarysie wiedziałem o czym ma być ten film, a że bardzo lubię tego rodzaju projekty na ekranie, długie opowieści, światy z przeszłości w które można się wtopić siedząc w kinowym fotelu, to czekałem na ten obraz szczególnie. Tak więc, gdy nadarzyła się pierwsza okazja, pognałem do kina na Wielkiego Kamerdyna, bo tak sobie w myślach film Filipa Bajona nazwałem. Nie powiem, jest na co popatrzeć, bo zamachnął się nam reżyser na epickość przez duże E, staranne zdjęcia, piękne plenery i kawałek wielkiej historii w tle, choć z lokalnego punktu widzenia, dodajmy. Dzisiaj w dobie europy narodowej każda tak podróż w przeszłość to przecież lekcja którą powinniśmy sobie powtarzać jak najczęściej Zapewne gdzieś z tyłu głowy twórców ''Kamerdynera" był pewnie wspomniany już przez Holta ''Zmierzch bogów", ale czy udało im się podobnie oddać szaleństwo, atmosferę i dekadencję tamtego świata. Moim zdanie nie i mimo pozorów, zabrakło właśnie większej szczypty tego szaleństwa, a gdy już się pojawiało, nie było to odpowiednio przedstawione. Na przykład postać Kurta, ewidentnie wzorowana jest na Martinie von Essenbecku i jego próba samobójcza, zupełnie nieumotywowana fabularnie. Przy całym szacunku dla wysiłku aktora, ale Marcel Sabat nawet w połowie nie był tak intrygujący jak Helmut Berger w pamiętnej roli z filmu Viscontiego. Oczywiście, ma historia przedstawiona w filmie swój ciężar, bo takowy mieć musi niejako z urzędu. Czuć to szczególnie w końcówce, która przyznaję robi wrażenie, ale opowiada o takich wydarzeniach, że ciężko, żeby było inaczej. Niestety przez większość filmu tak dobrze nie jest, kuleje przede wszystkim narracja. Są obrazy, ale brak nici która je łączy i ''Kamerdyner'' w wielu partiach zamiast porywać nuży i nie wciąga, tak jak by mógł. Nie do końca to chyba to wszystko zostało dopracowane już na etapie pisania scenariusza, bo scenki z życia są, ale rażą jakąś sztucznością. Za mało życia w zyciu, powiedział by pewnie ''profesor'' Czechowicz. Do tego niektóre sceny jakby wcisniete trochę na siłę, bez specjalnego uzasadnienia, chyba po to byśmy nie zapomnieli gdzie jesteśmy - klepnie hrabia dziewczynę ze służby w pupę ? No, klepnie. Klepnął, można odfajkować. Przyznam, że więcej radości miałem, gdy zrobił to pan Karpiel, że znów posłużę się postacią z filmu Stanisława Barei. Odnoszę też wrażenie, że lepiej by było, gdyby częściej do głosu doszedł humor. Parokrotnie, gdy miało to miejsce, zyskały na tym postacie i automatycznie coś się ożywiło na ekranie. Mam na przykład tutaj na myśli scenę gdy do majątku von Kraussów przybywa przedstawiciel polskiego rządu, czy gdy kamerdyner (Orzechowski) oznajmia, że przyjechał nauczyciel muzyki : ) W jakiejś innej opowieści, w podobnej sytuacji, zamiast nauczyciela muzyki, mógłby być hodowca kur, nieprawdaż. Niestety przez większość czasu jest śmiertelnie poważnie, aż tak poważnie, że w dwóch, czy trzech momentach robi się niezamierzenie śmiesznie. Tak sobie myślę, że być może większa równowaga pomiędzy dramatem a komedią mogłaby pomóc tej opowieści. Udało to się kiedyś Kusturicy w ''Underground", udało się również Schlondorffowi w filmie gdzieś przecież podobnym tematycznie i również z kaszubskim rodowodem ;), choć nie w takim natężeniu Kaszebe. Przy ''Blaszanym bębenku" jeszcze na chwilę zostanę, bo posłużę się nim jako przykładem przy wytoczeniu kolejnego zarzutu jaki mam w stosunku do zdobywcy Srebrnych Lwów, a mianowicie kompletnie nieprzekonującego wątku miłosnego pomiędzy Mateuszem i Maritą. Na Filmwebie ktoś napisał ''Nie wiadomo, kim są i czemu się właściwie w sobie zakochali. Chyba dlatego, że tak było w scenariuszu...". Coś w tym jest, bo przyznam, że również zupełnie nie poczułem z ekranu chemii pomiędzy obojgiem, a jedna ze scen mająca pokazać, jak bardzo maja się ku sobie była właśnie tą, która na moim seansie sprokurowała raczej niezamierzony przez twórców śmiech, o którym już wspominałem wyżej. Jak to można zagrać, jak można pokazać to napięcie które się rodzi pomiędzy dwojgiem ludzi widać właśnie w ekranizacji Grassa, gdzie Angela Winkler i Daniel Olbrychski wywołują emocję, która jest żywa we mnie do dzisiaj. A tutaj, no cóż, Zydek jest mdła, Fabijański jest mdły, że pozwolę sobie posłużyć się nomenklaturą jednego z bohaterów książki autorstwa Edmunda Niziurskiego i tyczy się to całości ich ról. Co do innych, dobra rola Anny Radwan, Gajos trochę jakby nadaje na innych falach, z kolei Woronowicz i Simlat robią co mogą, raz jest bardzo dobrze, raz trochę mniej, na przykład scena, gdy Schmidt w swoim nowym wcieleniu zabawia się z trzema panienkami w pewnym momencie robi się po prostu kiczowata i to nawet nie do końca z winy aktora. Jeszcze inni po prostu są i tyle... Na pewno trzeba się cieszyć z faktu, że w dobie ''Koron królów'' i tym podobnych kuriozów, znajdują się środki, a przed wszystkim ludzie chcący nakręcić coś dużo ambitniejszego i wartościowszego, żeby nie powiedzieć wielkiego. ''Kamerdyner'' pozostawia jednak spory niedosyt i na pewno wielkim filmem nie jest, ale też nie rozpatrywałbym tej dwu i półgodzinnej historii jedynie w kategoriach, większej czy mniejszej porażki.
_________________ ...nie profesor, tylko satyr..
|