Z góry przepraszam, będzie długi wpis...
Pan Anatol napisał(a):
I co to w ogóle jest wkład w sztukę kina? Każdy reżyser, nawet ten najsłabszy, czy po prostu przeciętny, coś od siebie daje.
Przepraszam, ale na taki nihilizm to ja się nie zgadzam. Tak, każdy coś od siebie daje, tylko niestety na różnym poziomie.
Pan Anatol napisał(a):
Z mojej obecnej wiedzy wynika, że nikt przed Nasfeterem nie stworzył czegoś, co przypominałoby "Małe dramaty". A że jego twórczość okazała się ślepą uliczką, którą nikt potem nie podążył i przez co została ona zapomniana, to trudno,
Czy nikt przed Nasfeterem nie robił kina o dzieciach to wątpię (co z takim "Oliver Twistem" na przykład?) , ale z pewnością droga ta była kontynuowana i to z wielkimi efektami ( "Dziecko wojny" Tarkowskiego, "Władca much" Brooka, czy krajowe "Świadectwo urodzenia" Różewicza). Nie wiem, może i Nasfeter wszedł pierwszy do tej rzeki, ale to inni wyłowili szczupaki.
Pan Anatol napisał(a):
Odwołujesz się do "papierów", które też nie są niczym obiektywnym, są tylko świadectwami opinii krytyków, recenzentów, filmoznawców itd. Wiadomo, że oni też mają swoje upodobania i film o wielkich ideach, wojnie i pokoju czy czymś takim będzie przez nich zaklasyfikowany wyżej niż film o problemach polskich uczennic z lat 50., choć obiektywnie żaden z tych tematów nie jest lepszym czy gorszym tematem na dzieło sztuki.
Tak, każdy temat MOŻE być dziełem sztuki. Zapoznaj się zatem co krytyka mówi o ekranowych losach szarego, biednego emeryta ("Umberto D."), bezrobotnego ("Miasto złodziei"), młodego białoruskiego partyzanta ("Idź i patrz"), objazdowego cyrkowca ("La Strada"), czy choćby pewnego filmowca-amatora z małego miasteczka ("Amator"). Gdyby historia polskich uczennic była na podobnym poziomie artystycznym, wtedy mógłbyś pisać zażalenia, ale niestety ten film jest zrobiony technicznie dość marnie.
Zabawne jest to stwierdzenie: "to tylko świadectwa opinii krytyków, recenzentów, filmoznawców". Nie to nie tylko, to aż. Bo nie ma nic więcej.
Pan Anatol napisał(a):
Ja osobiście uważam, że "Towarzysze broni", choć to bardzo dobry film, trochę przypadkiem, za sprawą tematyki i momentu dziejowego zdobył sobie takie zaszczytne miejsce w kanonie arcydzieł filmowych.
Tobie może się tak wydawać, ale pomimo, że tamten moment minął kilkadziesiąt lat temu, to te szubrawce -krytycy NADAL widzą w nim film wielki. Pewnie spisek... ;)
Będę brutalny: być może wojna jest tematem dużo ważniejszym niż brak kolorowych pończoch u pewnego podlotka?
Pan Anatol napisał(a):
Nie chcę przez to kwestionować czy reformować tego kanonu - po prostu wydaje mi się, że wszelkie rankingi, listy czy nawet nieszeregowane zestawienia "najlepszych" są może nie bezsensowne, ale całkowicie arbitralne i nie da się wykazać, że dany film jest lub nie jest godzien miejsca w takim zestawieniu bez odwoływania się do tych nieokreślonych kategorii wielkiego KINA, które każdy jakoś tam czuje, ale jest to mało konkretne i zależy od wiedzy, nastawienia itd. Takie rankingi mogą przedstawiać pozycję danego filmu w dominującym dyskursie krytycznym czy badawczym, ale niekoniecznie odzwierciedla to zupełnie przecież niemierzalne coś, co można by nazwać prawdziwą wartością filmu.
Aha, zatem nihilizm v.2.0.
Oto
nie da się zmierzyć PRAWDZIWEJ wartości filmu. Owszem, może nie da się tego zrobić na skali liczbowej, niemniej twierdzić, że nie da się jej mierzyć
w ogóle jest błędne. To, że ocena każdego dzieła sztuki jest czymś subiektywnym, płynnym, podatnym na inne okoliczności absolutnie nie uniemożliwia nam
oceniania. I tak nie można jednoznacznie ocenić, że wiersz Szymborskiej jest mniej warty niż wiersz Miłosza, ale to jeszcze nie znaczy, że np. Ziemkiewicz był równy Homerowi, czy, że Nikifor był większym malarzem niż Picasso.
Każda lista "Stu najlepszych filmów" itp. to pewna umowna, uproszczona zabawa, co jeszcze nie znaczy, że są tam filmy nie zasługujące na miano wielkich. To po prostu wypadkowa opinii krytyki, która cukruje się z latami, podlega pewnym fluktuacjom, modom, ma pewne oczywiste braki w postaci filmów niszowych, nieznanych, jest ukłonem w stronę kina popularnego, filmy trudne rzadko kiedy na nią trafiają, ale nadal stanowi (ta lista) pewien drogowskaz, wg którego mierzymy, co ważne, a co nie. Nie należy takich zestawień traktować nigdy jako prawdy objawionej (nie ma takowej w sztuce), ale to jeszcze nie znaczy, że swobodnie możemy tam wrzucać co popadnie. To znaczy szary kinoman, Ty, czy ja - może, ale krytyk filmowy??? Każdy z nas ma w sercu własne listy największych filmów i całkiem możliwe że niektórzy umieszczą tam nawet odcinki "Na Wspólnej", czy "Złotopolskich" zamiast np. jakichś "popapranych" i nudziarskich filmów Bergmana, ale tu, na filmowym forum apelowałbym o szczyptę powagi.
Pan Anatol napisał(a):
Ale tak bardzo przypadł Ci do gustu "Zbrodniarz i panna"?
To po prostu przyzwoicie nakręcony kryminał, a do tego gra w nim kilku znakomitych aktorów. Nie, to nie arcydzieło (choć pewne zadatki w postaci granej przez Krzyżewską może i były...), ale w odróżnieniu od "Kolorowych pończoch", aktorsko- znakomity.
Cytuj:
"Ziemi obiecanej", choć cenię ją bardzo i chętnie oglądam, nie udaje się jakoś rzucić mnie na kolana, więc szukam przyczyn takiej, a nie innej mojej reakcji.
Zatem cały czas mylisz filmy wielkie z filmami ulubionymi. Jest sporo filmów kanonicznych, które mnie nie powalają na kolana, a nawet wkurzają i nudzą, ale do głowy by nie przyszło kwestionować znaczenie dla kina takiej np. "Nietolerancji", tylko dlatego, że wolę oglądać "Przygody Psa Cywila", bo wreszcie ktoś się pochylił nad losem zwierząt w służbie Milicji Obywatelskiej... ;)
Jeżeli "Ziemia obiecana" cię nie rzuca, to masz do tego święte prawo, ale jak chcesz na jej miejsce coś wstawić innego, to musisz mieć mocne papiery. To, że cię nie chwyta i nie widzisz tam człowieka to nie są argumenty poważne. Przykro mi.
Walisz w arcymistrza - musisz nieć baaardzo dobry kij.
------------------------------------------------------------------------------------
Wracając do filmu "Kolorowe pończochy", dla mnie film strasznie naiwny i kręcony zbyt eklektycznie, nawet jak na tamte czasy. (Jak porównać to z niewiele późniejszą "Beatą", czy "Pingwinem" to aż zęby bolą...) Spokojnie mógłby ten film powstać przed wojną, z tym, że Lejtes by zrobił to ciekawiej.
To jakby sfilmowane bajki Andersena, z ich mroczną wizją świata, np. "Dziewczynka z zapałkami". Zero nadziei. Świat jest zły, dzieci są okrutne.Temat ciekawy, choć w końcu dość banalny, ale pokazany kompletnie jednowymiarowo, bez oddechu, elementu humoru itp. Owszem to ważny głos na rzecz młodych, nieprzystosowanych, ale co diabła w tym filmie jest NOWATORSKIEGO w myśli, przekazie, o narracji i technice filmowej już nie wspominając?
Ktoś mi podpowie?
Oczywiście z perspektywy dziecka może opinia byłaby lepsza, w końcu to film dla dzieci, ale, że nie ma tu zbyt dużo dzieci, musimy zabrać głos my... ;)
Jest tam w filmie, poza samym tematem, trochę pozytywów: Grossówna, Holoubek, kilka niezłych postaci dziecięcych i lekko nawet dziwne, że ekipa Gomułki puściła taki film o potwornej biedzie i tak w sumie nihilistyczny... Co myślicie?