Sebastianie w filmie Hoffmana w stosunku do powieściowego oryginału zostały zastosowane trzy najważniejsze zmiany. Po pierwsze w eliminacji postaci - Szkopkowej [to jest dla mnie zupełnie zrozumiałe, ponieważ sądze, że reżyser albo z uwagi na charakter postaci nie chciał nadawać swojemu postaci zbytniego rysu komediowego albo też nie chciał zastępować kreującej tę rolę przed wojną Mieczysławy Ćwiklińskiej, choć byłoby to zupełnie naturalne, ale pani Miecia wciąż jeszcze wtedy, bo było przecież dopiero niecałe 10 lat od jej śmierci była traktowana niczym świętość, a ja gdybym miał się zabawić w reżysera to znalazłbym kilka aktywnych wówczas zawodowo aktorek, które mogłyby tę rolę pociągnąć, jeśli miałaby być interpretowana w stylu Ćwiklińskiej [bo oczywiście mogła być inna interpretacja postaci] a mianowicie; Hankę Bielicką, Irenę Kwiatkowską, Alinę Janowską, Zofię Rysiówną, Renatę Kossobudzką, Małgorzatę Lorentowicz. Mogłybyć to również Merle czy Celińską, ale nie wówczas kiedy film był kręcony, z dekadę lub w dwie później, więc odpadają. Każda z nich, a w większości są to wybitne aktorki, pozostałe znakomite, znacząco zmieniłyby ducha filmu. O ile mnie pamięć nie mieli Dymna w filmie wymienia nazwisko Szkopkowej, ale jako właścicielki sklepiku, w której Marysia pracuje. W powieści bohaterka pracuje jako bileterka w kinie, które prowadzi pani Szkopkowa. U Hoffmana nie pojawiają się również, w przeciwieństwie do książki postaci Beaty Wilczurowej i jej partnera Janka. Po śmierci mężczyzny, Wilczurowa jedzie do swojego starego domu gdzie dowiaduje się o zaginięciu profesora. Nie pamiętam czy później jeszcze się pokazuje czy też po prostu dowiadujemy się wraz z resztą czytelników o jej śmierci. Po drugie zaś i tu dojdziemy po wstępie powoli na kwestię Twojej wątpliwości. Są dwie istotne zmiany może nie fabularne, ale w rozwiązaniu akcji. W filmie Hoffmana Marysia zeznając podaje swoje pełne nazwisko, Gazda w swoim filmie idzie jeszcze dalej i bohaterka po złożeniu informacji o swoich danych osobowych informuje sąd, że właśnie odkryła, że Wilczur jest jej ojcem. Tymczasem w powieści Marysia tego nazwiska w ogóle nie zna. Nie pamiętam czy używała nazwiska ojczyma, czy też oboje rodzice zmarli tak młodo, że trafiła pod opiekę pani Szkopkowej kompletnie bez wiedzy jak brzmi jej nazwisko, jakiekolwiek, i stała się po prostu ''sierotką Marysią'' z kina. O ile mnie pamięć nie myli, obstawiam to drugie. I wreszcie identyfikacja Wilczura przez Dobranieckiego. Podobnie jak u Hoffmana były zastępca bez trudu rozpoznaje wybitnego chirurga. Nie zdąży jednak złożyć swojego piorunującego oświadczenia, jak wyśmienicie to pokazał Piotr Fronczewskiego. Po odbyciu przewodu sądowego i po przerwie nie wraca już na salę, tylko paląc jednego papierosa za drugim [ach, czasy] przechadza się po korytarzu sądowym rozważając wszystkie za i przeciw i tocząc boje sam ze sobą, czy wyjawić sądowi prawdę. Kiedy już decyduje się publicznie zidentyfikować Wilczura i zmierza ku sali rozpraw, drzwi od niej się otwierają i okazuje się, że wysoki sąd uniewinnił znachora. Pozycja Dobranieckiego jest już niezagrożona, podąża jednak śladem Wilczura, Leszka i Marysi, na grób matki dziewczyny. Wilczur w pewnym momencie odsłania krzewy zasłaniające napis na nagrobku i odczytując BEATA WILCZUROWA z łoskotem pada zemdlony na kamień grobowy. Marysia nachyla się nad nim a do obydwojga podlatuje Dobraniecki i mówi do dziewczyny - to jest pani ojciec. Też wzruszające.
W filmie Waszyńskiego wszystko jest prawie wiernie odwzorowane z tego co znajduje się na kartach książki. Janek, ojczym Marysi, nie umiera w nocy na suchoty jak chciał tego Dołęga-Mostowicz tylko jako leśniczy kierujący grupą drwali ginie pod źle ściętym przez swoich pracowników wielkim rozłożystym obiektem leśnym. Oczywiście na oczach ukochanej, która akurat przyszła go odwiedzić w pracy. Tak lepiej wyglądało w ckliwym melodramacie, który to garunek był specjalnością kina międzywojennego.
Znachor z 1937 r. jest jednak chlubnym wyjątkiem w tym trendzie filmowym. A to głównie dzięki trzem aktorom i ciekawym zamysłem obsadowym w nawiązaniu do filmu. Nie licząc dwójki mistrzów sceny, z których pierwszy w przeważającej części skupił się na teatrze a drugi nieco częściej ale również bardzo sporadycznie pojawiał się na ekranie - czyli Stefana Jaracza i Aleksandra Zelwerowicza - w obrazie Waszyńskiego pojawiają się pozostali dwaj najwybitniejsi polscy aktorzy tamtych lat, Kazimierz Junosza-Stępowski oraz Józef Węgrzyn. Mimo widocznej archaiczności stylu gry ich talent przemawia do nas, mocno sugestywnie, do dnia dzisiejszego. Taki zamysł obsadowy jest dla znawców choćby pobieżnych tematu znaczący, ponieważ walka o palmę pierwszeństwa nie dotyczyła tylko znakomitych lekarzy ale także aktorów wcielających się w tę rolę. Trzecim znaczącym aktorem filmu jest będący lekko po debiucie Jacek Woszczerowicz, wcielający się w postać Jemioła, u Hoffmana jego odpowiednik był Samuel Obiedziński grany świetnie i nostalgicznie przez Jerzego Trelę. Co ciekawe, jest to chyba jedyny wątek wiernie odzwierciedlony przez film Hoffmana, a przerobiony u Waszyńskiego. Postać Woszczerowicza w Znachorze była epizodyczna, choć Woszczerowicz dostał możliwość jej rozbudowania, w tej wersji pijaczek nie zasypia podczas nasiadówki z Wilczurem, tylko to on właśnie a nie przypadkowi bandyci dokonuje napadu na bohatera, w ''Profesorze Wilczurze'' jego postać już jest drugoplanowa, a w zaginionym ''Testamencie profesora Wilczura'' jego bohater staje się postacią główną.
Co zaś do filmu Gazdy. Holt, gdyby to trącało Rodziewiczówną czy choćby Mniszkówną byłoby już nieźle, ja tu jednak czułem w przeważającej części seansu wyłącznie swąd Łepkowskiej [swoją drogą po obejrzeniu ''Znachora'' poszedłem za ciosem i zaryzykowałem obydwa niby-''Kogle-mogle''. Niech za całą moją autorską opinię, bo nie recenzją, wystarczy jedno zdanie, które właśnie stworzyłem -- nigdy w życiu bym się nie spodziewał, iż stwierdzę że film jak na dzisiejsze czasy dość dobrze obsadzony [Łaniewska, Wardejn, Kasprzyk, Rożniatowska, Nowisz, Zborowski, Rogalski, Opania, Solarz, Kiersznowski, Toczek a dwójka głównych bohaterów nie porywa mnie naturalnie swoim poziomem, ale wzbudza moją sympatię] wśród swoich trzech najlepiej zagranych ról będzie miał tę, którą zagrał Maciej Zakościelny [no bo Skrzynecka a zwłaszcza Stalińska to już bardziej ''oczywista oczywistość'']
Niektóre wariacje na temat powieści Dołęgi wypadają interesująco fabularnie [zwłaszcza te - o ironio - do napisów początkowych, wyjąwszy oczywiście irracjonalne zachowanie Dobranieckiego w momencie obserwacji łomotu dokonanego na przełożonym] większość jednak jest pozbawiona sensu logicznego, głównie w motywacji psychologicznej bohaterów.
Ponieważ wcześniej się rozpisałem, teraz już kilka zdań tylko. Kompletnie nie rozumiem powodu dlaczego adaptator kazał swoim bohaterom działać bez żadnej racji psychologicznej, w sprzeczności ze swoim charakterem [głównie Dobraniecki, ale także w pewnym momencie fabuły Wilczur]. Skąd też w ''Znachorze'' pojawiły się postaci z innych bohaterów literackich. Baron Krzeszowski, barwna postać ''Lalki'' Prusa pojawia się w charakterze przyjaciela Leszka Czyńskiego, bez żadnego uargumentowanie czemu to właśnie on. Druga postać nie pojawia się na ekranie, ale wspomina się o nim przez jednego bohatera, jest to mniej znany ale także istniejący w naszej literaturze ''leśniczy z kozienickiej puszczy''
Jednak najwięcej błędów mają niektóre role aktorskie, kompletnie pozbawione racji bytu. Ja rozumiem, że w obecnym przedziale wiekowym trudno znaleźć aktorów o klasie podobnej do Marii Homerskiej i Igora Śmiałowskiego [ale nie tylko bo aktorów o wymagalnym do ról rodziców Leszka było wtedy bardzo dużo i większość na poziomie więcej niż znakomitym] - i nie jest to zastrzeżenie ani do Gazdy ani do aktorów - bo i Izabela Kuna i Mikołaj Grabowski, choć każde z nich w innej skali [nieporównywalnej raczej]. Ale czyjaś koncepcja kazała im pokazać im coś tak niewiarygodnego i nieakceptowalnego przez myślącego widza, że na jakiś czas odrzuca od ich innych ról i trzeba kazać pamięci zapomnieć po prostu o tym co stworzyli by ''bez abominacji'' móc spokojnie patrzeć na ich inne wcielenia. Z jakiegoś powodu państwa Czyńskich dzieli znaczna różnica wieku. ''Ale to jeszcze może być, nic takiego'' - jak by powiedział w jednym z Dudkowych skeczy Edward Dziewoński. Ale dlaczego Kuna gra mix wariacji na temat dwóch męskich postaci zakorzenionych w naszej kulturze telewizyjnej - ożywionego zupełnie niepotrzebnie bohatera ''Balu manekinów'' który na spacer między ludzi wybrał totalnie niepasujące i dużo bardziej sztuczne od modelu i kompletnie nierzeczywiste okrycie wierzchnie [bo ubranie to to nie jest]. Z drugiej zaś strony pani niby-Czyńska przypomina knajackiego parweniusza Nikodema Dyzmę w wydaniu kobiecym, która zrobiła karierę przez dobry i planowo niedługi mariaż. Identycznie karykaturalną personą jest hrabia Czyński, używający wobec żony bez pardonu języka jakim mógłby się w rzeczywistych filmach posługiwać wyłącznie Jemioł vel Obiedziński, a to i nie do końca. A do tego wygląda na obłożnie chorującego od lat na parkinsona pacjenta hospicjum siłą ściągniętego na plan zdjęciowy. Marysia [w minimalnie mniejszym stopniu] i Leszek [ja nawet nie będę aktorów wymieniał z nazwiska, bo przynajmniej o tych ich ''kreacjach'' każdy wrażliwy widz za chwilę zapomni] nie grają nic, są nierzeczywiści, a ich uczucie ... co////////////////////? przecież tu nie ma żadnego uczucia. naprawdę nie można było choć trochę bardziej obiecujących aktorów młodego pokolenia? Bo ja ich znalazłem nawet w tym filmie. Żaneta Homa (Rutka) i Patryk Szczepanowski (Michał) w swoich niewielkich rolach budują coś, na ile im to pozwala scenariusz, ale także ich kiełkująca intuicja aktorska. Jeszcze nie bardzo bawią się swoimi małymi rólkami, ale już czują że można. Większość opinii jakie czytam w kwestii zachwytwów w 50 a może nawet więcej procentach skupa się na Annie Szymańczak, wcielającej się w całkiem przerobioną przez scenarzystę postać Zośki. OK, pomysł na rolę jest, charyzma i energia tak kochana przez widzów też, odrobina romantyzmu, uczucia i spoconych, zazwyczaj skąpych ciuchów też. Wszystko super. Widz szaleje ze szczęścia. Ale nie ja i mam nadzieję, że nie każdy. Ja bowiem bardzo lubię rozumieć co mówi do mnie aktor a nie być zalanym falą niezrozumiałego bełkotu przez kolejną / kolejnego tak samo wyglądającego i o takiej samej barwie głosu aktorkę / aktora.
Role na plus. Bez wątpienia Lichota. Znalazł klucz do postaci, który na szczęście nie był wytrychem do koncepcji Junoszy-Stępowskiego czy Bińczyckiego, powstała dobra, samodzielna rola, kto wie czy nie najlepsza w filmografii artysty. Do tego wspomniani bardzo interesujący młodzi aktorzy, Homa oraz Szczepanowski. Momenty miał również Przemysław Przestrzelski w roli Zenka. Bardzo wyraziste charakterystyczne epizody stworzyli Krzysztof Dracz w roli żydowskiego karczmarza i Piotr Rogucki jako policjant w Radoliszkach [jedyną wadą no i niezamierzoną drugiego z nich i to nie w kontekście ''Znachora'', aktora coraz bardziej rozwijającego się jest zbyt pospolita jego twarz, są to warunki fizycznie, które powodują, iż łatwo go pomylić dosłownie z każdym. W innych maleńkich rólkach pojawia się kilku znanych aktorów, których zazwyczaj przyjemnie jest zobaczyć. Stanisław Brudny, Robert Gonera, Joachim Lamża oraz jak zwykle niezawodni Artur Barciś i Ewa Szykulska. Przyznam bez bicia, że dwójkę innych ważnych aktorów; Macieja Damięckiego - rozpoznałem wyłącznie po głosie a twarz była mi kompletnie obca; Alicję Jachiewicz - w ogóle nie zidentyfikowałem.
_________________ "O, niech mnie diabli obedrą ze skóry"
|