Widzieliście kiedyś księdza jako super bohatera? Jeśli nie, to koniecznie obejrzyjcie film Tadeusza Syki. Ukazany w nim Stefan Wyszyński to osoba idealnie pasująca do ekipy Avengersów z imperium Marvela.
Owszem, ma swoje słabości, zastanawia się nad sensem życia, wiary i rozgrzeszeniem za zabijanie bliźnich, ale zasadniczo, to kulom się nie kłania - nawet jeśli czasem zarobi kolbą karabinu w szczękę - i znajdzie wyjście z każdej sytuacji. Grający późniejszego prymasa Ksawery Szlenkier jest nawet trochę podobny do późniejszego prymasa, ale poza tym jest też wyjątkowo sztywny i usta ma pełne wszelkich frazesów. W zasadzie nie musi nawet otwierać ust, bo i tak można się domyślić, co powie. I tak gorzej wypada Kożuchowska w roli ociemniałej zakonnicy (zasłużony Wąż) i Marcin Kwaśny w do bólu stereotypowej roli oficera.
To w ogóle strasznie smutne, że jak powstaje film o tzw. patriotycznej tematyce, to w ciemno można zgadywać obsadę i prawie zawsze w takim filmie występują powyższe dwie postacie. Owszem, w PRL-u też byli aktorzy, którzy regularnie grali np. u Poręby, Filipskiego czy Wionczka, ale przy okazji byli też przeważnie naprawdę dobrzy w swoim fachu, a nie tylko "słuszni".
Cały film Syka jest w sumie mniej więcej tak subtelny jak jego tytuł - zero niuansów, żadnych refleksji, tylko walenie łopatą przez łeb. "Śmierć Zygielbojma", o której też tu niedawno pisałem, to przy tym niemal arcydzieło.
Jednak, mimo tego wszystkiego, o czym powyżej wspomniałem, "Wyszyńskiego..." da się obejrzeć bez ciągłego uczucia zażenowania, choć to film nieudany. Dobre są zdjęcia, przyzwoicie zrealizowano sceny walk w lesie. No i jeszcze jeden plus - film trwa tylko 88 minut.
Moja ocena: 4/10.