Na ''Lotnictwo net'', jeden z forumowiczów zamieścił fragment książki ''07 zgłasza się", Piotra. K. Piotrowskiego. Dziewulski opowiada tam jak kręcono sceny odbicia zakładników w odcinku ''Bilet do Frankfurtu''. Niebezpieczne to było...
http://lotnictwo.net.pl/3-tematy_ogolne/15-wypadki_i_incydenty_lotnicze/5505-porwanie_samolotu_pll_lot_ok_25_lat_temu.html#post1190302Pozwolę sobie wkleić ten fragment;
Porucznik Dziworski wkracza do akcjiNie, to nie jest pomyłka. W tym odcinku Jerzy Dziewulski wystąpił jako porucznik Dziworski. Reżyser doszedł do wniosku, że nowemu bohaterowi trzeba dać jakieś nazwisko. Problem był w tym, że Jerzy Dziewulski był już osobą publicznie znaną, wymyślono zatem „Dziworskiego”, żeby było podobnie (w kolejnych odcinkach z udziałem popularnego antyterrorysty bohaterowie serialu mówią już o nim „Dziewul”). Historia współpracy i przyjaźni Jerzego Dziewulskiego i Krzysztofa Szmagiera zaczęła się właśnie od Biletu do Frankfurtu.
– Żeby była jasność: nie zagrałem w tym filmie, lecz w nim wystąpiłem. Trzeba mieć szacunek do aktorów, którzy są zawodowcami i rzeczywiście grają – tłumaczy Jerzy Dziewulski. – To była zupełnie przypadkowa okazja. Zwrócił się do mnie rzecznik prasowy generała Kiszczaka, mówiąc, że Krzysiek Szmagier ma taki scenariusz filmowy, który zahacza o sprawy lotniska. Z miejsca zauważyłem pewien problem: co mamy pokazać – prawdę czy fikcję? Orientowałem się już, że Krzysiek Szmagier, jako zawodowy dokumentalista, nie przepada za fikcją. W tamtych czasach jedynym filmem, który dotykał prawdy na temat pracy milicji, był Przepraszam, czy tu biją? Inne były ugłaskane, nieprawdziwe. Jedynie Szmagierowi udało się stworzyć jakieś autentyczne tło do swoich opowieści. Mając tego świadomość, zastanawiałem się, ile możemy odkryć ze swojej pracy. Doszło do mojego spotkania ze Szmagierem. Opowiedziałem mu o kilkunastu akcjach antyterrorystycznych. Jedna pasowała mu do scenariusza. Po kilku długich rozmowach Szmagier doszedł do wniosku, że zamiast kierować poczynaniami kaskaderów, powinienem poprowadzić akcję osobiście, ze swoimi ludźmi. Przekonał do tego któregoś z wiceministrów. Jednostki antyterrorystyczne unikały obiektywów kamer i aparatów fotograficznych, ale moja gęba była już znana. Dziś nazwalibyśmy to marketingiem politycznym… MSW chciało pokazać nietypowego milicjanta. Wybrano mnie. Miałem już dwa odznaczenia za odwagę, działałem w dość tajemniczej dla ludzi jednostce. Uznano, że warto zaprezentować takich milicjantów w amerykańskim stylu. Wypowiadałem się w telewizji przed wizytą papieża, pokazywaliśmy jednostkę w czasie ćwiczeń. Jednym słowem: moja twarz była już znana, więc przy kolejnym publicznym występie nie mogło być mowy o dekonspiracji. Góra wyraziła zgodę na moją współpracę z filmowcami w pełnym zakresie. Co to oznaczało? To, że współpracować będzie cała moja jednostka ze swoim sprzętem – bronią i pojazdami. W związku z tym na pokładzie samolotu w czasie zdjęć była prawdziwa broń i autentyczna amunicja. Ruszyła prawdziwa produkcyjna i organizacyjna machina. Musieliśmy mieć do dyspozycji samolot, płytę lotniska, pas startowy. Na kilka dni zdjęciowych! Moja jednostka trenowała szturm na samolot setki razy, ale w tym przypadku doszło jeszcze jedno utrudnienie – musieliśmy to robić z uwzględnieniem ustawienia kamer, całego planu filmowego. A trzeba jeszcze zdawać sobie sprawę z faktu, że filmowcy w tamtych czasach dysponowali o wiele mniej poręcznym sprzętem niż obecnie. Kręciło się na taśmie filmowej, więc ostateczny efekt był znany dopiero po wywołaniu. Wchodziliśmy do samolotu przy jego prędkości 80–100 kilometrów na godzinę. Przeskakiwaliśmy z uazów, niezłych rosyjskich samochodów, przetestowanych w Afganistanie.
– Pokazaliśmy Szmagierowi, jak to robimy – opowiada Jerzy Dziewulski. – Natychmiast pojawił się pierwszy problem: dla filmowców to wszystko działo się za szybko, a my nie mogliśmy tego zrobić z mniejszą prędkością, bo wyszłoby nieprawdziwie. Zresztą próby to potwierdziły i reżyser przyznał nam rację. Szturm na samolot musiał odbyć się na prędkości, którą mieliśmy przetestowaną i wytrenowaną. Krzysztof Szmagier objaśnił nam tylko, jakie kierunki ustawienia kamer musimy uwzględnić.
– Zaczęliśmy kręcić szturm na samolot – mówi były antyterrorysta. – Niestety, doszło do dwóch poważnych wypadków. Pierwszy zdarzył się na zewnątrz maszyny. W serialu widzimy moment, w którym jeden z antyterrorystów próbuje przejść z pędzącego auta na samolot i spada na płytę lotniska. Ironia losu sprawiła, że to było zaplanowane, ale w rzeczywistości doszło do niekontrolowanego upadku. Jeśli przyjrzymy się ujęciu w zwolnionym tempie, zauważymy, że uaz przejeżdża po butach tego człowieka! Krzysiek Szmagier był zachwycony, myśląc, że upadek wynikał z wcześniejszych założeń. To odpadnięcie ćwiczyliśmy dwa razy przy mniejszej prędkości. Wychodziła bardzo sztuczna sytuacja. A na pełnym gazie, przed kamerą, straciliśmy nad tym kontrolę.
– Krew polała się w czasie kręcenia dramatycznych scen w kabinie samolotu. Mieliśmy tam do odtworzenia sytuację, w której kiedyś faktycznie uczestniczyłem. Terroryści opanowali samolot. Było trzech mężczyzn i kobieta. Wdarliśmy się do kabiny i zastrzeliliśmy dwóch terrorystów, unieszkodliwiając również trzeciego. Ocalała uzbrojona kobieta, która goniła stewardesę z ogona samolotu w kierunku przedniej części maszyny. To, co krzyczała terrorystka, nie budziło żadnych wątpliwości: „A teraz cię k…wo zabiję, jak obiecałam!”. Widząc to, ruszyłem za nią. Zobaczyłem, jak unosi w dłoni skalpel, którym zamierzała chlasnąć stewardesę. Wykonałem takiego szczupaka nad fotelami i oddałem strzał, trafiając ją w głowę. Miała farta, bo jej nie zabiłem – pocisk tylko pokiereszował jej czaszkę. Tak wyglądała prawdziwa sytuacja, a w filmie miał to zrobić jeden z moich ludzi. Wykonał sześć takich skoków, ale Szmagier wciąż nie był zadowolony. Uznaliśmy, że spróbuje jeszcze raz. Za siódmym razem wykonał przepiękny skok – dosłownie frunął między fotelami. Ale z fotela wystawała blacha, więc upadając na podłogę, zahaczył o nią pośladkiem. Facet wstaje i mówi: „Szefie, k…wa, chyba w coś walnąłem”. Odwraca się, a mnie zatkało, zobaczyłem odcięty, zwisający pośladek.
– Tak wyglądały moje pierwsze doświadczenia w filmie. Była w tym odrobina szaleństwa, ale dziś mogę z satysfakcją powiedzieć, że nic nie ściemnialiśmy; nie było żadnej elektroniki, komputerowych efektów. Dziś nikt czegoś takiego nie powtórzy. Takie zdjęcia musiałyby kosztować kilka milionów złotych.”
Swoją drogą, warto sięgnąć po tę książkę. Muszę za nią poszperać.