karel napisał(a):
[Przed laty obsadzenie akurat tego aktora w roli Czarnieckiego mogło się wydawać kontrowersyjne i nietrafione, ale dziś patrzy się już na to przecież zupełnie inaczej i trzeba uczciwie powiedzieć, że Gołas wcale swojej postaci nie zepsuł.
Na Boga, mówimy o genialnym aktorze! Nic on tam nie zepsuł, poza tym, że wystrzelono z armaty do wróbla. Mogli obsadzić w tej roli byle kogo, jest ona bowiem trzeciorzędna. Zatem moja teza nie mówiła o zbyt wysokich progach dla Gołasa, ale wręcz przeciwnie. Danie takiemu aktorowi, tak nieciekawej roli to błąd.
Rafal Dajbor napisał(a):
Zupełnie zaś nie podzielam krytycznej opinii wobec Żebrowskiego. Skrzetuskiego skopał sam Sienkiewicz, jest to postać szeleszcząca papierem. Żebrowski dał tej postaci i tak bardzo wiele w porównaniu z oryginałem.
Dlatego właśnie w punkcie pierwszym moich zastrzeżeń umieściłem właśnie powieść Sienkiewicza. Absolutnie nie neguję, że Żebrowski odegrał swoją rolę poprawnie. Ale mnie jako widza to mało obchodzi. Dobry film (zwłaszcza przygodowy!) musi mieć mocnego bohatera. Wołodyjowski i Kmicic są genialnymi i wręcz emblematycznymi bohaterami, Skrzetuski - nie, co sami tu ogródkami przyznajecie...
No to jak ma mi się podobać film, co to nie mam na kim oka zawiesić, ani się utożsamić lub choćby podziwiać?
Scorupco (główna żeńska rola!) jest tak drewniana, że o jakiejkolwiek (wiarygodnej) chemii między nią, a Skrzetuskim mowy być nie może. A jak nie ma chemii, to ten film dalej nie ma sensu, bo i skąd?
Nie jestem mściwy

, więc pomijam już lichą jakość dramaturgiczną OiM w porównaniu z pozostałą dylogią (choćby szokujące zwroty akcji: wiarołomstwo Krzysi, czy zdrada Kmicica, które emocjonalnie rzucają widzem od ściany do ściany. OiM zaś niczym nigdzie mnie nie rzucał- był przewidywalny do bólu).
Obrona OiM w stylu komparatystycznym, tzn., że w porównaniu z zachodnią techniką, czy budżetem "Bitwy Warszawskiej 1920", to ho, ho całkiem nie najgorszy jest, a w porównaniu z "Quo Vadis" to wręcz arcydzieło - w sumie potwierdzają moje zarzuty, bo dzieło powinno być samoistne i widza nie obchodzi, czy twórca miał kłopoty finansowe, strzykało go w lewej łopatce, miał chorą żonę i co w tym czasie konkurencja robiła. Albo film widza niesie i go czaruje, albo ten z nudów zaczyna się wiercić na krześle i zaczyna szukać dziury w całym. Ja się wierciłem niemożebnie...

A mój żal jest tym większy, że poprzednie filmy z Trylogii uwielbiałem i to nie tylko jako młokos, stąd może to "wysokie natężenie emocjonalne", jak zauważył Holt.
Człowiek się pyta o film, więc odpowiadam najlepiej jak umiem. Wg mnie OiM to najgorszy element Trylogii (są protesty?) i wg mnie różnica jest kolosalna (in minus), wg "reszty społeczeństwa" -niewielka i to praktycznie jedyna między nami różnica.
Jeżeli komuś OiM podoba się, to jego zbójeckie prawo, ale proszę ode mnie nie wymagać, bym nie był szczery w swoich osądach.